Czy warto zatrudniać Junior Developerów?

Każde przedsiębiorstwo w branży IT ma inną definicję juniora. Jedne firmy za takowych uważają osoby świeżo po studiach, inne określają tak tych, którzy niewiele jeszcze potrafią, a dopiero chcą się czegoś nauczyć. Są też takie, dla których juniorem jest programista z 2-3 letnim doświadczeniem. Stąd też często mityczny poziom zarobków, którym „mamione” są osoby pragnące wejść do branży IT. Wszak ktoś z 2-3 letnim doświadczeniem faktycznie może już otrzymywać niezłe wynagrodzenie… Dla potrzeb tego tekstu uznajmy, że juniorem jest osoba, która posiada solidną wiedzę teoretyczną, lecz nie ma doświadczenia komercyjnego.

Jak to niegdyś wyglądało?

Osoby, które od wielu lat zawodowo zajmują się rekrutacją do IT, z pewnością pamiętają czasy, gdy każdy kandydat starający się o stanowisko młodszego programisty musiał posiadać stosowne wykształcenie kierunkowe. Powód takiej sytuacji był prozaiczny. Poza oczywistościami jak mniejsze potrzeby rynku czy wyż demograficzny, osoby po studiach informatycznych były dla firm przewidywalne. W tamtych czasach bowiem to inne kierunki były w modzie, więc informatykę wybierały osoby faktycznie nią zainteresowane. Często, jeszcze przed podjęciem studiów, potrafiące programować, czy chociaż mające ogólne pojęcie, o co w tym wszystkim chodzi. Tym samym pracodawcy wiedzieli, czego po takim absolwencie się spodziewać i w jaki sposób zagospodarować jego pracę.

Zmiany, zmiany, zmiany…

Wszystko zaczęło zmieniać się po wstąpieniu Polski w struktury Unii Europejskiej. Napływ kapitału zagranicznego, a także gwałtowny rozwój Internetu, a co za tym idzie  — całej informatyki, przyczynił się do wzrostu zapotrzebowania na specjalistów IT. Początkowo uczelnie radziły sobie z taką sytuacją, jednakże te działania już dawno przestały wystarczać. Dlaczego?

Rynek IT ma to do siebie, że jest rynkiem prawdziwie globalnym. Budując samochód w Polsce, jego sprzedaż w Ameryce Południowej wiąże się z długotrwałym i kosztownym procesem logistycznym czy homologacyjnym. W IT taka sytuacja nie występuje. Oprogramowanie wrzucone na produkcję (opublikowane w Internecie) w tej samej chwili jest dostępne na całym świecie, a dobre praktyki w jego tworzeniu są wszędzie takie same. To oraz szum medialny podsycany sukcesami rodem z Doliny Krzemowej sprawiły, że informatyka stała się po prostu modna.

Początkowo firmy zachłysnęły się nową sytuacją. Oto całe rzesze młodych osób tylko czekają, by zacząć programować. Potrzeby są olbrzymie, rynek nie znosi próżni, co doprowadziło do pojawienia się kursów, bootcampów, warsztatów i w efekcie możliwości przebranżowienia. Dopiero po jakimś czasie przyszedł moment refleksji. Okazało się, że coś jest nie tak. Że to, co niegdyś przewidywalne, teraz takim nie jest. W takim układzie inwestowanie w młodego pracownika mija się z celem. Dodatkowo, duże zainteresowanie branżą doprowadziło do sytuacji, w której wiele firm nie chce być pierwszym pracodawcą.

Droga donikąd

Jak wygląda obecna sytuacja? 95% (własne obserwacje) ogłoszeń o pracę celowana jest w osoby z dwuletnim lub większym doświadczeniem. Na razie taki mechanizm działa. Oczywiście z jednej strony jest to zrozumiałe, pracownik ma na siebie zarobić, a firmom zdecydowanie większą gwarancję daje tu zatrudnienie kogoś, kto już nauczył się pracy. Z drugiej jednak strony, niewiele jest firm gotowych zainwestować w rekrutację dobrego juniora, tym samym rekruterzy często nie zaprzątają sobie nawet głowy przeglądaniem CV, jeśli liczba lat doświadczenia się nie zgadza. Bo niby czemu mieliby to robić? Nikt nie myśli długofalowo.

Jeśli na rynek nie wejdzie odpowiednia liczba juniorów, jutro nie będzie na nim midów czy seniorów. A jeśli ich zabraknie, nagle może się okazać, że firmy zagraniczne do tej pory chętnie zwiększające swoje oddziały na terenie Polski zapakują wszystkie komputery na samochód ciężarowy i przeniosą się gdzie indziej. W końcu rynek IT jest globalny.

Czyli, że mamy brać wszystkich?

Wspomniałem wyżej, że spodziewany poziom wiedzy juniorów chcących wejść na rynek jest niższy niż kiedyś. Jednak niezatrudnianie ich też prowadzi donikąd. Wbrew pozorom, rozwiązanie jest prozaiczne. Wysokie, lecz realne wymagania. Osobom, które trafiają do nas na kurs, mówimy zawsze, jak będzie wyglądała ich pierwsza rozmowa o pracę. Stoi się “przed białą tablicą z flamastrem w ręce” i albo się pisze kod, albo nie.

Rolą uczelni i szkół programowania jest to, by wypuszczać na rynek tylko te osoby, które faktycznie mają szansę poradzenia sobie z takim problemem. Prawdą jest, że każdy może spróbować zostać programistą, ale nieprawdą jest, że każdy nim zostanie, tak jak nie każdy jest lekarzem, prawnikiem czy architektem. Nie może być tak, że wszyscy otrzymują taki sam dyplom czy certyfikat. Wystarczy, że zapłacili. To wprowadza tylko zamieszanie i niechęć wśród potencjalnych przyszłych pracodawców.

Rozwiązanie

Sygnał musi być jeden. Zdecydowany. Zarówno w kierunku uczelni, jak i szkół programowania: „Chętnie zatrudnimy Waszych absolwentów, ale udowodnijcie nam, że oni potrafią programować. Że nie wystarczy zapłacić, by ukończyć proces edukacji. Jeśli spełnicie to wymaganie, my będziemy z takimi osobami rozmawiać.” Nie wiem, jak mogłoby to wyglądać w szkolnictwie wyższym. Jeśli chodzi o kursy programowania, wystarczy wprowadzić jedną prostą zasadę. Powiedzieć trenerom, by uczyli tak, jakby później mieli z takimi osobami pracować w swoim zespole. A jeżeli ktoś nie wytrzyma tempa, to trudno. Tak musi być.

Oczywiście – w przypadku, gdy cała grupa nie daje rady, jest to wina źle prowadzonych zajęć, ale jeżeli w grupie odstają dwie, trzy osoby, to prawdopodobnie nie poświęciły odpowiedniej ilości czasu na pracę samodzielną w domu. Kropka. Bootcampy są dedykowane w głównej mierze osobom, które chcą się przebranżowić. A przebranżowienie boli. Efektem takiego podejścia jest to, że nie każda osoba ukończy kurs. Natomiast dzięki niemu firmy, z którymi mamy szczęście i okazję współpracować, wiedzą, że z naszymi absolwentami warto rozmawiać. I tu zaznaczam – absolwentami, a więc osobami, które nie tylko uczestniczyły w kursie, ale uzyskały wynik ponad 70% średniej z prac domowych, sprawdzianów i projektu. Tylko takie osoby po kursach Codementors otrzymują certyfikat.

Kandydaci – uczcie się!

Niegdyś często zadawanym przeze mnie pytaniem było: jak dzisiejsi seniorzy określają trud, jaki należy włożyć w to, by wejść na rynek, do tego, co było za czasów, gdy oni stawiali pierwsze kroki. Co rusz słyszałem, że teraz jest dużo łatwiej. Że jest wiele pomocnych narzędzi, że jest masa wiedzy dostępna bezpłatnie w Internecie, że są szkolenia, itp. Nie zgadzam się z tym. Narzędzia są, ale one ułatwiają pracą tylko tym osobom, które je znają i rozumieją. Reszta musi się ich nauczyć. Wiedza jest, ale jej natłok powoduje, że nie wiadomo, od czego zacząć. Dodatkowo sama informatyka rozwinęła się tak bardzo, że określenie „informatyk” stało się czymś pejoratywnym.